„Dzień zero” i co potem…
Tak, niestety koniec wakacji stał się już faktem. Nikt na to nie czekał, a i tak samo przyszło. Niespodziewanie. Jakby tych dwóch miesięcy prawie nie było. Pogody nie było. Czasu jak zawsze też na nic nie było. Generalnie dużo rzeczy, które miały być w wakacje, po prostu nie było.
Mój pyskaty, ale najukochańszy pod słońcem dziesięciolatek, dzielnie rozpoczął czwartą klasę. Na nowo przyzwyczaja się z bólem wypisanym na twarzy, do porannych pobudek. Codziennie wysłuchuje wrażeń ze spotkań z nową kadrą, tematyką zajęć i ze starymi znajomymi, którzy broją również na nowo. Generalnie szkoła zaczęła się fajnie. Hitem początku roku jest pan wychowawca zamiast pani, no i zniesienie obowiązku noszenia mundurków. Generalnie zapowiada się fajnie. Byle się chciało uczyć…
A co u mnie? Osoby dorosłej, pracujące, mającej podział na rok szkolny i wakacje już dawno za sobą? W pracy gorący okres goni jeszcze bardziej gorący okres. Miało być w wakacje spokojniej. Nie wyszło. Nadmiar obowiązków sprawia, że po pracy człowiek wraca do domu jakby z wypranym mózgiem. Moja praca zawodowa, jak każda inna, męczy. Najważniejsza praca czeka jednak w domu. Moja praca nad blogiem, wydaniem książki i fan pagem. Brakuje mi na wszystko czasu, co pociąga za sobą niezadowolenie z samej siebie. Jednak to co robię i tak kocham. Co jednak z tym niezadowoleniem z samej siebie?
Kiedyś, gdy byłam młodsza, uwielbiałam sobie organizować “Dzień zero”. Moja przyjaciółka zawsze się ze mnie śmiała z tego powodu, bo takie dni wymyślałam co chwilę. “Dzień zero” miał nieść ze sobą zmiany. To, co do tej pory denerwowało, miało już nie wkurzać. Miłości rozrywające młodzieńcze serce, miały już nie wyciskać z oczu łez. Nowo zrobiona fryzura miała pomóc w tym, by poczuć się już od tego pięknego, ważnego dnia inaczej. Diety miały się rozpocząć i bardzo szybko dać efekty. Miałam być od tego dnia miła, nie kłócić się i nie denerwować rodziców. No generalnie, obietnice jak u pierwszokomunijnego dziecka po spowiedzi. Oczywiście, jak łatwo przewidzieć, z dnia zero… rzadko kiedy wychodziło coś konkretnego. No dobra. Nigdy nic nie wyszło.
I teraz. Trochę lat później, po wielu nieudanych zerowych dniach, ja wciąż mam na to ochotę. By iśc do fryzjera, zmienić fryzurę, poczuć się inaczej. By zrobić listę postanowień i kolejny raz próbować ich dotrzymać. Wstawać wcześniej. Ćwiczyć jogę. Pisać rano. Być bardziej zorganizowana. Popołudnia mieć dla dziecka. Wieczory dla siebie i swojego mężczyzny. Tańczyć. Czytać. Pisać. Schudnąć. I tak można wymieniać w nieskończoność.
Takie samo motywujące akcje są bardzo fajne, tylko jak się nie udają to zazwyczaj później przychodzi rozczarowanie. Więc może by tak spokojniej? Nie wszystko na raz? Może nie ma co próbować się bawić w ideał? Ideałów nie ma. Ideały są przereklamowane. Ideały są nudne.
Może nie będę każdego dnia ćwiczyć. Może nagle nie stanę się idealną panią domu, zorganizowaną po samą kokardkę. Może nie będę boginią, która każdego wieczoru sprowadza swojego mężczyznę na złą drogę.
Może jednak zostanę sobą.
Może daruję sobie kolejny :Dzień zero”
I ewentualnie pójdę do tego fryzjera.
To może nie zmieni mojego życia, ale z pewnością poprawi jesienny nastrój.
0